Oczy Afryki – sprawozdanie z wyprawy
28.11–14.12.2019 – wyjazd okulistów: Izabela Rybakowska i Ryszard Szymaniak oraz stomatologa Konrada Rylskiego i prezes Fundacji Justyna Janiec-Palczewskiej – operacje usuwania zaćmy w Nagandyaye w Republice Środkowoafrykańskiej na zaproszenie Sióstr Pasterzanek – s. Eliza Michalak.
Oczy Afryki
Siedzi na ławce przed salą operacyjną ze wzrokiem wbitym w jeden punkt. Jest gorące popołudnie w samym środku Afryki. Jest zwyczajnie smutna i nic nie jest w stanie tego zmienić. No prawie nic. Ale od początku…
Jej twarz znam od przeszło roku. Najpierw o niej usłyszałam, potem dostałam jej zdjęcie na telefon. Zadzwoniła do mnie ówczesna pani minister ds. pomocy humanitarnej Beata Kempa z zapytaniem czy można cofnąć skutki ślepoty rzecznej. Zdjęcie małej Princess pokazała jej siostra Renata Grzegorczyk – misjonarka z Republiki Środkowoafrykańskiej. Dziewczynka spogląda błagalnie w obiektyw aparatu, na zdjęciu wyraźnie widać, że jedno z jej oczu jest chore. Podobno jakiś czas temu przestała nim widzieć.
– Nie, nie można cofnąć skutków ślepoty rzecznej – odpowiadam pani minister – ale można sprawić, aby ludzie przestali na tą chorobę zapadać. Są takie leki, które należy podawać raz ma pół roku, koszt – kilka euro.
No tak, ale takie leki trzeba sprowadzić, potem zająć się ich dystrybucją, a przede wszystkim trzeba sprawdzić czy to ta choroba. Kraj do którego trzeba w tym celu pojechać nie służy wyprawom, wybitnie nie służy. Wiele lat wojen domowych sprawiło, że ludzie cierpią nędzę, gospodarka jest w ruinie, nikt nie remontuje dróg. Ale o czym tu mówić skoro nikt nawet nie naprawia zniszczonych przez rebeliantów chat, bo właściwie po co, skoro znowu przyjdą rebelianci i je spalą. Wokół misji w Ngaundaye zamieszkało ponad 200 niewidomych, wiedzą, że mogą liczyć na pomoc sióstr Pasterzanek, a i w razie napadu mogą się u nich schronić. Jak się okazuje po pierwszej wyprawie pilotażowej większość z nich jest niewidoma nie wskutek ślepoty rzecznej, ale z powodu zaćmy, a tą się zwyczajnie operuje.
„Zwyczajnie” może się operuje w bogatej Europie, w Afryce nie jest to już taka zwykła operacja. Nie znaczy to jednak, że jest to całkowicie niemożliwe. Jak zwykle w takich sytuacjach wszystko jest kwestią pieniędzy… Zakup mikroskopu operacyjnego to koszt 60 tys zł, pozostałe koszty to drugie tyle.
Pamiętam tą chwilę, kiedy po raz pierwszy pomyślałam, że to jest możliwe. Był niedzielny poranek, nad Poznaniem wschodziło słońce, las budził się do życia. Refleksy słońca za ścieżce, zieleń liści, trawy… wszystko tak piękne, że aż zapierało dech w piersiach. Wtedy poraziła mnie myśl, że to niesprawiedliwe, że mogę się tym wszystkim cieszyć skoro są na świecie ludzie, którzy nie mogą zobaczyć niczego. Wiem o ich istnieniu, wiem jak im pomóc, ale tego nie robię bo to tak trudne, że wydaje mi się niewykonalne. Przecież oni czekają na te operacje, może się o nie modlą, a ja tysiące kilometrów dalej w sytej Europie spaceruję sobie po lesie i podziwiam piękno przyrody. Porażające. Wtedy we mnie zapadła ta decyzja, a wszystko co było potem było już tylko konsekwencją tamtej sekundy.
W telefonie miałam numery do okulistów, którzy przeprowadzali takie operacje w Kamerunie. – Justynko, zaczekaj chwileczkę bo wnuczka jest u mnie i mamy malutkie zamieszanie, halo Justynko? – powiedziała mi Iza – oczywiście, że chcemy jechać. Przecież trzeba tym ludziom pomóc!
Największy wydatek… mikroskop… Jeden z naszych wolontariuszy powiedział mi kiedyś, że zna braci Seligów, którzy produkują mikroskopy. Dzwonię. – Dzień dobry, z tej strony Justyna Janiec-Palczewska z Fundacji „Redemptoris Missio” dzwonię w dosyć nietypowej sprawie, chciałabym dostać od Państwa mikroskop. – Dzwonię, choć sama w to nie wierzę, ale chyba najgorzej to nie spróbować. W słuchawce słyszę: proszę napisać maila do mojego brata. Po kilkunastu minutach odpowiedź „ Pożyczymy Wam mikroskop i wierzymy, że wszystko się uda… „
Po takich słowach wszystko powinno się już potoczyć jak w amerykańskich filmach, kiedy to wszystko zaczyna się wreszcie układać gdyż oto właśnie wtedy cały wszechświat zaczyna sprzyjać naszym planom. No…. Nie było tak. Było pukanie do wielu drzwi w poszukiwaniu pieniędzy. Piszę do Siostry Elizy Michalak, może ona ma jakiś pomysł. To siostra, która pracuje w Republice Środkowoafrykańskiej.
Nie posiada się ze szczęścia, mówi że myślała, że już wszyscy o jej niewidomych zapomnieli. Postanawiamy założyć zbiórkę na portalu i wierzyć, że będzie dobrze. Pierwsze 5 tysięcy wpłacił – muzułmanin. Człowiek, do którego napisałam, że pomagamy ludziom bez względu na ich wyznanie. A potem już poszło…
Na początku grudnia wraz z okulistami Izabelą Rybakowską, Ryszardem Szymaniakiem i Konradem Rylskim – stomatologiem postawiliśmy nasze stopy na afrykańskiej ziemi. Już samo lotnisko było bardzo nietypowe. Wyszliśmy z samolotu na środku zabetonowanego pola i na piechotę doszliśmy do budynku, z którego machały do nas dwie białe dłonie. Jedna należała do Siostry Elizy Michalak – pasterzanki, druga do brata Macieja Jabłońskiego – kapucyna. A skoro jesteśmy przy dłoniach to zanim pozwolono nam wejść do budynku, musieliśmy je umyć. Powstrzymując śmiech, aby nie sprowadzić na siebie niepotrzebnie dodatkowych kłopotów karnie jeden po drugim pod beczką z kranikiem wymyliśmy nasze ręce. Nadszedł decydujący moment. Bagaże! Są! Całe 16 skrzyń wypełnionych po brzegi lekami i sprzętem – jest… zatem w drogę!
Gwarne ulice, sklecone naprędce z desek sklepiki, w całej stolicy jeden wieżowiec należący do chińskiego banku. Kilka przydrożnych banerów. Na nich rosyjscy żołnierze z karabinami i podpis, że to oni strzegą bezpieczeństwa kraju. Spoglądam na brata Macieja pytającym wzrokiem. Odkąd nas odebrał z lotniska cały czas się śmieje i opowiada. „RCA to nie jest kraj – to jest stan umysłu”.
Pominę drogę, bo męczę się na samą myśl o niej. Od początku wojny domowej nikt jej nie remontował, a im dalej od stolicy, tym gorsza. Nikt nie narzeka więc i mi nie wypada, choć od dzieciństwa cierpię na chorobę lokomocyjną. Po drodze obiad w Bocaranga. Konrad pochyla się nad pudełkiem pełnym łusek po pociskach. „Kiedy ludzie przyszli się schronić na misję rebelianci strzelali żeby się tu dostać. To wszystko powyciągaliśmy ze ścian i poznajdowaliśmy na podłodze”. To cud, że nikomu się nic nie stało. No tak, czyli to prawda. Jedziemy na dwa samochody w znacznej odległości od siebie. Kiedy któregoś wieczoru o tym rozmawiamy Siostra Elizka jak gdyby nigdy nic mówi, że tak jest lepiej bo w razie napadu rebeliantów mniejszej liczbie osób łatwiej się ukryć w brusie. Kropka. Po plecach przebiega mi dreszcz. Może lepiej zamknąć na noc swój pokój? Wygrzebuję się spod moskitiery i zamykam. Rano wybucham śmiechem. Przekręciłam owszem zamek, ale zostawiłam od zewnątrz klucz.
Droga trwa dwa dni, ale ostatecznie się kończy i docieramy na miejsce. Szpital… Mój Boże… jak z filmu o najbiedniejszym miejscu na świecie, to nie jest jednak film… Trzeba gdzieś znaleźć salę do operacji. Nasz okulista – doktor Ryszard Szymaniak tylko z zakłopotaniem trzyma się za głowę. W końcu znajdujemy jakies od lat nieużywane pomieszczenie i już następnego dnia mogą ruszyć operacje.
Kiedy zakładaliśmy zbiórkę na pomagam.pl opisaliśmy historie ludzi stamtąd.
Celinka prawdopodobnie była niewidoma wskutek ślepoty rzecznej. Niewidoma była też jej mama. Nie można było Celinki zoperować, ale pewnego dnia pojawiła się w szpitalu. Miała duży brzuch i bardzo płakała. Wieczorem, kiedy już wracaliśmy ze szpitala Siostra Eliza opowiedziała mi jej historię. Celinka z mamą dwie niewidome kobiety były bardzo biedne, a ich chata była tak nędzna, że przestała chronić je przed deszczem, siostry Pasterzanki postanowiły wybudować im domek. Domek powstał, a mama Celinki dostała od sióstr nowy sweterek. I kiedy w tym swetrze wpadła do ogniska bardzo dotkliwie się poparzyła. Przez kilka tygodni leżała w chacie, aż wdało się zakażenie i zmarła.
Celinka została sama. Teraz jeszcze do tego była w ciąży. Rano poszłyśmy z siostrą Elizą do Celinki. Leżała wprawdzie na łóżku i jęczała, ale na tym koniec. Zawołyśmy brata Macieja, który jako jedyny biały pracował w szpitalu. Zbadał dziewczynę i powiedział, że to wodobrzusze. Przy mnie zmontował z wysłanych z Fundacji „Redemptoris Missio” worków na mocz prowizoryczny sprzęt do ściągania wody i tym samym uratował Celince życie. Celinka po kilku dniach wróciła do swojej chatki. Pomimo upływu czasu nie potrafię o tej Celince zapomnieć, bo zanim tam nie trafiłam nie wiedziałam Ile nieszczęść jest człowiek w stanie znieść. Możemy mówić sobie, że człowiek jest kowalem własnego losu, ale kiedy się rodzisz w takim miejscu, a do tego jesteś niewidomy zwyczajnie tych szans nie masz…
Princesse – mała dziewczynka ze zdjęcia od którego wszystko się zaczęło. Wróćmy do niej. Pojawiła się u nas do konsultacji już pierwszego dnia. Od kilku dni nie chodziła do szkoły, bardzo bolało ją oko i cały czas łzawiło. Doktor Rysiu ja zbadał. Powiedział, że oko jest ślepe i że trzeba je amputować. I trzeba to zrobić jak najszybciej, bo z powodu bólu ślepota grozi drugiemu oku. Trzeba to zrobić w pełnym znieczuleniu i włożyć protezę. On się tego nie podejmie bo nie ma sprzętu. Dziewczynka wróciła z płaczem do domu. Wtedy zadziałali miejscowi misjonarze. Znaleźli w stolicy lekarza, który się podejmie operacji. Jednego z dwóch okulistów w tym kraju. Ten obiecał dziewczynkę zoperować.
W sumie w sali w najbiedniejszym szpitalu świata zoperowanych zostało 80 osób. Najbiedniejszych z biednych. Kiedy wracaliśmy ostatniego dnia ze szpitala doktor Iza powiedziała „Wiecie co? Ja już tą naszą salę operacyjną polubiłam.” I to chyba odczuwał każdy z nas. Do wszystkiego można się było przyzwyczaić, może oprócz widoku nędzy, w której żyli nasi pacjenci.
Na niedzielnej mszy ktoś z tyłu dotknął moich pleców, kiedy się obróciłam zobaczyłam, że to nasz pacjent. Pokazał mi na migi, że widzi i bardzo dziękował. Ostatniego dnia pod nasz domek przyszli niewidomi i przynieśli list, w którym dziękowali nam że przyjechaliśmy do nich z odległego kraju… Mam go w Fundacji na biurku i mimo, że lubię czyste biurka to nie schowałam go jeszcze do szuflady.
To wszystko nie byłoby możliwe gdyby nie pomoc ludzi szeregu ludzi, których spotkałam. W imieniu wszystkich, którym mogliśmy pomóc dziękuję za każdy okazany mi gest dobrej woli, dziękuję, że tyle dobrego udało nam się wspólnie zdziałać.
Są czasem takie chwile, w których czujesz, że żyjesz NAPRAWDĘ, że twoje życie ma sens i to, że tyle się namęczyłeś i tak mocno czasem frustrowałeś w końcu zaowocowało. Nie jesteśmy jedynymi właścicielami swoich talentów, dostaliśmy od Opatrzności tak wiele, że naszym obowiązkiem jest dzielić się tym z innymi. A kiedy mam czasem gorsze chwile to myślę sobie, że przynajmniej ktoś gdzieś się budzi, otwiera oczy i widzi… i zawsze od tego mi się robi lepiej.
Justyna Janiec-Palczewska
Ngaoundaye, 10 grudnia 2019
List z podziękowaniami dla zespołu okulistów, którzy przyjechali do Ngaoundaye oraz dla wspólnoty misjonarzy z Polski, szczególnie dla siostry Elisy i ojca Mathiasa, którzy zechcieli umożliwić przyjazd temu zespołowi, aby pomóc chorym na zaćmę, przez którą wielu w parafii cierpi na ślepotę.
Ngaoundaye jest otoczona dwoma rzekami, które są źródłem filariozy. Prowadzi ona do problemów z niedowidzeniem i ślepotą (tzw. ślepota rzeczna). Ponadto śmiertelność dzieci 5-letnich utrzymuje się tu, w parafii Ngaoundaye, na poziomie powyżej 75%.
Niewidomi i niepełnosprawni bardzo by chcieli, aby Wasz zespół okulistów interweniował co roku w Ngaoundaye, aby liczba osób cierpiących na zaćmę i filariozę się zmniejszała.
Jeszcze raz dziękujemy naszym braciom dobrej wiary i naszym braciom chrześcijanom w Polsce, którzy wsparli osoby niewidome i niepełnosprawne w zakresie zdrowia, edukacji, odzieży, warunków mieszkaniowych, za wszelką organizację i dotacje prowadzone za pośrednictwem siostry Elizy.
Bardzo się cieszymy, że widzimy wśród nas pracownika z Polski, który będzie mógł przekazać nasze podziękowania nie tylko chrześcijanom, ale także polskiemu radiu niosąc informację o naszym przesłaniu z parafii Ngaoundaye.
Żegnajcie, bezpiecznej podróży do domu, do waszego kraju, niech dobry Pan towarzyszy Wam w tej drodze.
Niewidomi i niepełnosprawni z parafii Ngaoundaye, poprzez swojego przewodnika,
Jerome Sylvain MBasussemi