Dzięki działalności Fundacji Redemptoris Missio miałam możliwość wyjechać do Zambii, a dokładnie do szpitala Św. Łukasza w Mpanshyi i pełnić piękną misję jako lekarz wolontariusz. Szpital Św. Łukasza prowadzony jest przez siostry zakonne i funkcjonuje w dużej mierze dzięki pomocy różnych organizacji humanitarnych. Zaraz po przylocie do stolicy dowiedziałam się od siostry zakonnej, która zajmuje się główną administracją, że na cały szpital mają aktualnie 5 wenflonów, dlatego informacja o tym, że przywiozłam ze sobą aż 700 sztuk wenflonów o różnych rozmiarach bardzo ją ucieszyła. Przed wyjazdem do Zambii udało mi się uzbierać dla szpitala nie tylko wenflony, ale również leki, cewniki, rękawice jałowe, opatrunki i wiele innych medycznych rzeczy, które jak się potem okazało, były jedynie kroplą w morzu ich potrzeb.
Szpital podzielony był na część żeńską, męską, pediatrię, porodówkę wraz z oddziałem położniczym oraz osobno salę operacyjną. Każdy pododdział, jak np. żeński ginekologiczny albo męski chirurgiczny, to duże osobne pomieszczenia z około 8-10 łóżkami dla pacjentów. Z każdym pacjentem szpitala musiał być ktoś z rodziny, żeby zapewnić opiekę chorej osobie. Niestety dla rodzin nie było przewidzianego miejsca do spania. W szpitalu byłam na każdym oddziale, gdyż była taka potrzeba. Do moich codziennych zadań należały poranne obchody towarzyszące oraz samodzielne, a popołudniami przyjmowanie pacjentów w przychodni. Miałam okazję zabrać ze sobą dobrej jakości sprzęt USG, który był ogromną pomocą w diagnostyce chorób jak również okazał się niezbędnym narzędziem, które umożliwiło mi dokształcić miejscowy personel. Konsultowałam i badałam pacjentów z okolicznych wiosek, którzy z powodu dużych odległości do szpitala, a co za tym idzie dużych kosztów transportu, nie byli w stanie do niego dotrzeć. Nie byłam mentalnie przygotowana na taką sytuację, że gdy miejscowi usłyszą o lekarzu z aparatem USG, pierwsze co pomyślą to USG prenatalne. Jednak starałam się robić co w mojej mocy i badać jak tylko potrafiłam, gdy kobiety ciężarne tłumnie przychodziły na badania. Najczęściej sprawiałam pacjentkom dużo radości, gdy byłam w stanie określić płeć dziecka, za którą normalnie, nawet w szpitalu, musiałyby dodatkowo płacić.
Główne choroby z jakimi się spotkałam w szpitalu to przede wszystkim malaria, na którą głównie chorowały dzieci, zapalenia płuc, zakażenia układu moczowego, choroby przenoszone drogą płciową (jak HIV, kiła), mięśniaki macicy, poronienia, dużo różnych (często już skażonych i poważnych) ran oraz złamań. Mój pobyt przypadał na początek zimy w Zambii, co oznaczało dla rodzin rozpoczęcie podgrzewania wody i posiłków na ogniskach oraz dogrzewanie domków za pomocą spalanego węgla, co skutkowało napływem do szpitala pacjentów, w szczególności dzieci, z głębokimi poparzeniami.
Zdrowie w biednych krajach nie jest stawiane na pierwszym miejscu, dlatego też wizyta u lekarza jest najczęściej odkładana na dalszy plan. Ważniejsze i wręcz najbardziej priorytetowe dla tutejszych ludzi są np. trwające zbiory, dzięki którym mają co jeść. Główne problemy, z którymi musiałam się zmierzyć to brak leków (w pewnym momencie nawet tych na malarie) oraz bariera językowa. Lekarze i pielęgniarki dobrze porozumiewali się w języku angielskim, gdyż jest on językiem państwowym i w tym języku uczą się w szkołach. Niestety znaczna większość ludności miejscowej z powodu braku dostępu do edukacji, porozumiewała się w językach miejscowych.
W samej Zambii są aż 73 języki, choć podobno wystarczy znać trzy z nich, żeby dogadać się z każdym mieszkańcem. Pielęgniarki były bardzo pomocne w tłumaczeniu, jednak nie tylko zajmowało to dużo czasu, ale było dużym wyzwaniem szczególnie w tych pilnych i nagłych przypadkach. Reasumując mogę śmiało powiedzieć, że zambijscy pacjenci są bardzo spokojni, mają dużo pokory w sobie i odpowiadają bardzo treściwie na zadane im pytania. Zanim dotrą do szpitala muszą często pokonać pieszo wiele kilometrów, więc też są wytrwali i cierpliwi w oczekiwaniu czasem kilka godzin na przyjęcie, a gdy już dostaną pomoc, potrafią okazać wielką wdzięczność.
Zakończę słowami, które wciąż powtarzam po powrocie – nie było łatwo, ale było warto. Fundacja robi kawał dobrej roboty i cieszę się, że mogłam być tego częścią!
Agnieszka Kita-Lenart